Opinia Davida
Znalazłem się w sytuacji posiadania sprzecznych odczuć na temat stylu pisania Moffata – przede wszystkim jego idei 'podejmowania kreatywnych decyzji'. To była trudna do napisania recenzja, zwłaszcza że zestawia ze sobą zarówno pozytywne, jak i negatywne uczucia odnośnie odcinka. Z jednej strony, był to bardzo piękny odcinek specjalny, zarówno w swej strukturze, jak i w kwestiach językowych. Z drugiej strony, był też bardzo nieuporządkowany; niegodna kontynuacja genialnego pomysłu Russela T. Daviesa i jawne przegapienie szansy na zgłębienie jednego z najbardziej fascynujących obszarów mitologii 'Doctora Who'.
Zmiany są dobre – czy raczej, by być bardziej precyzyjnym, zmiany mogą być dobre. Zmiana może być śmiała, odważna i ubogacająca atmosferę, nadająca głębię 'zmęczonej' fabule; może przynieść nadzieję tym, którzy są rozczarowani swoim ulubionym serialem. Jednakże, poczułem się niestosownie rozgoryczony kłopotliwą decyzją Moffata, by usunąć z serialu główne źródło patosu. Może to być zadowalające dla fanów, ale szczerze mówiąc, czuję się, jakby to było kiepskie fan-fiction – coś wymyślonego przez niedoświadczonego (i podekscytowanego) fana w nudną sobotnią noc - miły pomysł, być może, ale zarazem coś, czego doświadczony pisarz starałby się prawdopodobnie uniknąć. Najwyraźniej jednak nie. Moffat pozwolił sobie na wszystko to, czego się bałem: kolejne bezsensowne zmartwychwstanie, tylko tym razem na dużo większą, bardziej szkodliwą skalę.
Dawno, dawno temu, rzadko używany motyw przewodni 'Wszyscy żyją' był mile witanym wtrąceniem. Na wiele sposobów powinien być nie na miejscu w 'Forest of the Dead', biorąc pod uwagę mroczny, makabryczny ton opowieści. Niemniej jednak, przyjąłem takie rozwiązanie. W kategoriach rozrywkowych, zadziałało ono jako satysfakcjonujące zakończenie odcinka, który zapożyczył niektóre kluczowe idee by wspomóc realizację zamierzonego planu. W 'The Day of the Doctor', jednakże, mogę użycie takiego motywu opisać jedynie jako szkodliwe. Niezależnie od tego, co Doktor myślał, że zrobił, fakt, że nie zabił swoich rodaków usuwa tę korzystną – być może niezbędną – warstwę mroku z jego postaci. Nie jest on już wadliwym/zatroskanym bohaterem – jest po prostu bohaterem. Co więcej, nie jest już ostatnim z Władców Czasu. Jest tylko jednym z Władców Czasu. Dlaczego redukować głównego bohatera do tak nieinspirującej postaci, kiedy poprzedni twórca serialu ustanowił tak intrygującą i złożoną zmianę jego osobie?
Jestem także przeciwko całemu temu pomysłowi zmieniania ustalonych wydarzeń z przeszłości. Uszczegółowienie ich - to zupełnie co innego – nie miałbym nic przeciwko, powiedzmy, rozwinięciu kwestii Wojny Czasu; Upadek Arkadii niech będzie dobrym przykładem jak coś takiego można by zrobić. Ale kiedy scenarzysta 'grzebie' w kompletnym materiale czuję się niekomfortowo. Ostatecznie to było zbyt proste. Trudno mi uwierzyć w to, że wszyscy Dalekowie atakowali Gallifrey i że po prostu zlikwidowali siebie nawzajem w ciągu kilku sekund. Uważam to za mało prawdopodobne, by było tak łatwo przemieścić Gallifrey w czasie i przestrzeni (zwłaszcza, że Wojna Czasu jest zamknięta w blokadzie czasowej – kwestia ta została zbyt lekko potraktowana w narracji – a co ze słońcami Gallifrey?) - a jeśli nawet byłoby to aż tak proste, dlaczego Władcy Czasu sami o tym nie pomyśleli? Niezbyt to przekonywujące, że Doktor, który znał brutalną prawdę o społeczności Władców Czasu ('The Night of the Doctor' pokazuje rozumienie przez Moffata kwestii ich zdeprawowania), tak niezawodnie zaakceptował fakt, że Wysoka Rada może wciąż gdzieś tam być, knując intrygi. A niepojęty horror Gallifrey w jej ostatnim dniu – Dziecko Koszmaru, Horda Parodii i inne - także mogły zostać wypuszczone na wolność. Z tego co rozumiem, to planeta sama w sobie była tym, czego Doktor najbardziej nie był w stanie uratować, ponieważ była tak bardzo chylącym się ku upadkowi, niewyobrażalnie mrocznym miejscem, że nigdy nie mogłaby być przywrócona do życia.
Odkładając na bok wszystkie moje narzekania na takie a nie inne zakończenie, 'The Day of the Doctor' wciąż był przyjemną opowieścią. Miałem możliwość oglądać go na projekcji w Shaftesbury Avenue, co znaczy, że moje pierwotne odczucia na temat odcinka, pomimo że zawierały w sobie rozczarowanie przyjętym rozwiązaniem, były pozytywne - po części dzięki niesamowitej atmosferze kina, a także spektakularnym efektom specjalnym. Wykorzystanie technologii 3D było zaskakująco skuteczne, zwłaszcza podczas Upadku Arkadii, kiedy czuło się, jakby wszystkie zniszczenia dokonywały się o wiele bliżej nas. Także TARDIS była bardziej realnym doświadczeniem, widzowie czuli jakby rzeczywiście zostali przeniesieni do jej środka. Użycie trójwymiarowego tekstu i 'głębi wnętrz' (zamiast sztampowego 'wyskakiwania na zewnątrz') także było dobrze przygotowane przez reżysera; chociaż trochę szkoda, że żadne tradycyjne efekty nie były wykorzystane na zakończenie (można było zrobić coś więcej z Dalekami).
Odcinek zaczął się naprawdę dobrze (miłym zaskoczeniem był powrót oryginalnej czołówki). Chociaż nie tak go sobie wyobrażałem, Upadek Arkadii prezentował się doskonale, podobnie jak Chwila - Bille Piper zagrała najlepszą rolę w swojej karierze. Smith był w fantastycznej formie, dopełnionej przez występy jego kolegów, Tennanta – którego powrót był więcej niż mile widziany – i Hurta, który naprawdę zaskoczył. Nie tylko był to magnetyzujący występ, Doktor Hurta dostał wiele najlepszych, najszczerszych kwestii w całym odcinku – jednakże moim ulubionym momentem, jeśli chodzi o dialogi, był ten, kiedy trzej Doktorzy przypomnieli swoją obietnicę ('Nigdy okrutnie ani tchórzliwie – nigdy się nie poddawać; nigdy nie odpuszczać'). Klara była w swojej najlepszej formie; dzięki semantycznemu rzemiosłu Moffata uświadomiliśmy sobie też pewne podobieństwa – zarówno śrubokręt, jak i mechanizm wysadzający Londyn w powietrze, który był w posiadaniu Kate, były metaforami większej historii. Wątek Zygonów był sprytnie pomyślany, chociaż bez niego moglibyśmy dostać więcej Wojny Czasu.
Pomimo mojego wielkiego niezadowolenia decyzją Moffata o wskrzeszeniu Gallifrey (i niezależnie od tego, jak widzą to inni, pojawienie się Toma Bakera tylko niepotrzebnie namąciło) i tak uważam 'The Day of the Doctor' za niezmiernie udany odcinek. Był doskonale wyreżyserowany, miał wspaniałą muzykę (użycie przez Golda starej muzyki było strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza 'Altering Lives', a nowe utwory były jednymi z jego najlepszych), doskonałe kreacje aktorskie – i, w niektórych przypadkach, świetny scenariusz. Nie mam wielkich nadziei na przyszłość, ale przynajmniej Moffat pokazał, że jest zdolny do konstruowania bardzo poruszających, humorystycznych i głęboko rozrywkowych rzeczy dla telewizji.
Opinia Johna
Steven Moffat, moja odwieczna inspiracja w pisarskim świecie dzięki jego genialnemu opowiadaniu historii i wymyślaniu zwrotów akcji, dokonał kolejnego wyczynu, dając nam idealne podsumowanie 50 lat 'Doctora Who' i początek kolejnego półwiecza. Zrobił to w bardzo sprytny sposób. Nie obrał oczywistej drogi świętowania, jak to się stało w przypadku 'The Five Doctors', gdzie mieliśmy wielkie święto fanów. Zamiast tego przyjął podejście bardziej w stylu 'The Three Doctors', gdzie mieliśmy odwołanie do przeszłości, to znaczy powrót trzech wcieleń Doktora, oraz opowiedzianą nową historię, która jednak zawarła w sobie elementy z przeszłości. Zostało to osiągnięte poprzez ideę przywołania najważniejszego dnia w życiu Doktora: dnia, w którym zabił Władców Czasu.
Pomysł ten doskonale uzupełniło wprowadzenie zapomnianej regeneracji Doktora; regeneracji, o której nikt nie wiedział. Był to Doktor, który walczył w Wojnie Czasu i to on był tym, który użył mistycznej Chwili, by popełnić ludobójstwo, zarówno na Dalekach, jak i na Władcach Czasu. Tym, co mnie zafascynowało, była chłodna decyzja rezygnacji z imienia 'Doktor', by zostać wojownikiem (tak jak to zostało przedstawione w 'The Night of the Doctor').
Doktor Wojny był przykładem, co by się stało, gdyby Doktor upadł, stając się mrocznym bohaterem, który zrobił wszystko, co niezbędne, byle by wygrać. To właśnie zamierzenie było zrealizowane dzięki postaci Doktora Wojny, w którego rolę fantastycznie wcielił się John Hurt. Poetycką częścią historii była Chwila (przyjmująca formę Rose Tyler/Złego Wilka), która pokazała mu jego własną przyszłość, po to by mógł posmakować konsekwencji swojego czynu, gdyby zdecydował się na unicestwienie własnej rasy w celu zaprzestania przelewu krwi. Mroczną częścią historii, która sprawiła, że zacząłem patrzeć na Doktora Wojny z innej perspektywy, był pomysł, że Doktor mógłby nie tylko pozbawić życia Wysoką Radę (tych typowych Władców Czasu pokazywanych w klasycznych odcinkach), ale także niewinnych, to jest kobiety i dzieci. To uczyniło decyzję jeszcze trudniejszą i bardziej okrutną, a nam pozwoliło lepiej zrozumieć, dlaczego Doktor przez cały czas tak bardzo nienawidził tego dnia.
Podoba mi się dobra, wielo-Doktorowa historia i uważam, że Matt Smith i David Tennant byli dla siebie stworzeni. Uzupełniali się dzięki czystemu talentowi, tak w zabawnych, jak i mrocznych scenach. Prawdopodobnie bardziej by mi się podobało, gdybyśmy mieli więcej Doktorów na ekranie, ale jestem zadowolony, że mieliśmy przynajmniej tych dwóch razem, bo było to po prostu zabawne, a o to właśnie chodzi w wielo-Doktorowych historiach. Plus, mieliśmy dodatkowy bonus w postaci nowego Doktora, który tak naprawdę (w oczach Dziesiątego i Jedenastego) jest czarnym charakterem. Ta część fabuły z całą pewnością wypadła bardzo dobrze; pojawiła się po to, by rzucić wyzwanie Doktorowi i sprawić, by zobaczył sam siebie. W rezultacie musiał sobie w końcu przebaczyć.
Zygoni byli, w mojej opinii, raczej rozczarowaniem. Nie dlatego, że zostali źle wykorzystani, wręcz przeciwnie. Było podobnie jak z moim odczuciem odnośnie Wielkiej Inteligencji jako głównego czarnego charakteru w 'The Name of the Doctor'; to się po prostu nie sprawdziło, ponieważ Zygoni nie byli na tyle ikonicznymi postaciami, by poradzić sobie z tak ważną opowieścią. Zygoni jako główni wrogowie na 50-tą rocznicę - wydaje mi się to po prostu dziwne. Jako pomniejsi wrogowie, możliwe, ale nie jako główny przeciwnik. Niemniej jednak, ich pojawienie się było świetnym wznowieniem i pozostało w zgodzie z oryginalnym występem z 1975 roku. Uważam też, że na wiele sposobów jest to bardzo brawurowe i odważne, powiedzieć: 'Zamierzam użyć postaci,których się nie spodziewacie. To styl pisarstwa, do którego dąży Moffat. Lubi, kiedy widzowie muszą zgadywać, jaki będzie jego następny krok. Jeśli spojrzeć na to z tej perspektywy, Zygoni byli dobrym wyborem, ale ja sam wybrałbym raczej bardziej rozpoznawalnych wrogów na taką okazję.
Chociaż Moffat oświadczył, że chce przede wszystkim patrzeć w przyszłość, z całą pewnością wykonał świetną robotę rzucając kilka podkręconych piłek w kierunku przeszłości. Wiele było historycznych motywów w odcinku specjalnym, jak na przykład oryginalna czołówka, wspomnienie Iana Chestertona i Brygadiera, Szkoła Coal Hill, U.N.I.T., szalik Czwartego Doktora i wiele, wiele innych. Punktem kulminacyjnym było pojawienie się Toma Bakera, co moim zdaniem było miłym zwieńczeniem 50-lecia.
Steven Moffat zakończył motyw Wojny Czasu wielkim wybuchem, z małym, sprytnym 'timey-wimey' zwrotem. Jak się okazało Doktor nigdy tak naprawdę nie zakończył wojny zabijając swoją rasę. W rzeczywistości ocalił wszystkich przed unicestwieniem i ukrył z publicznego widoku. Najsprytniejsze było w tym ujęcie wszystkich Doktorów, którzy zjednoczyli siły, by ocalić Gallifrey. To była piękna scena, która przyprawiła mnie o dreszcze. I na dodatek mamy mały wgląd w przyszłość dzięki chwilowemu pojawieniu się Dwunastego Doktora, Petera Capaldi. Doktor uzyskał odkupienie, którego potrzebował. Żył w stracie i smutku przez te wszystkie lata od kiedy serial powrócił w 2005 i w końcu, w 50-tym roku emisji, ostatecznie odnalazł spokój; może wreszcie odłożyć na bok swoją mroczną przeszłość i zacząć od nowa. To był wielki plan Moffata: dać Doktorowi nowy cel podróży. Zadanie odnalezienia dawno utraconego domu – Gallifrey. To z pewnością daje możliwość stworzenia interesującej fabuły w przyszłości.
Wierzę, że 'The Day of the Doctor' perfekcyjnie wykonał swoją pracę uczczenia 50 lat spuścizny serialu i ukształtowania jego kolejnych lat. Dobra robota, Moffat.